Radykalny w swoich postulatach, ale też czynach Grzegorz Braun zdobył zaufanie ponad 1,2 mln wyborców w skali całego kraju. Czym na to zapracował? Komu zabrał wyborców?
Wynik ten jest jednym chyba z najbardziej zaskakujących, biorąc pod uwagę całą stawkę kandydatów w tegorocznych wyborach na prezydenta. W badaniach sondażowych poprzedzających wybory nikt nie przewidywał takiego wyniku. To wypadkowa kilku czynników. Pierwszym z nich jest pozyskanie "elektoratu sprzeciwu", który rozczarował się polityką obecnego rządu, ale także tego elektoratu, który ma coś za złe obecnie głównej partii opozycyjnej, czyli Prawu i Sprawiedliwości.
Grzegorz Braun potrafił zaadresować swój komunikat kampanijny do dużej grupy wyborców "anty". Wartością w jego sposobie komunikowania była skandalizacja i ogniskowanie emocji. Grzegorz Braun potrafi przykuwać uwagę do tego, co robi, potrafi w sposób dobitny podkreślać wartości, które są dla niego ważne i dla pewnej części elektoratu było to coś pożądanego. Umiejętnie odczytał nastroje społeczne sporej grupy wyborców. To nastroje bazujące po pierwsze na antyelitaryzmie, po drugie na antyukraińskości, po trzecie na antyeuropejskości. W tych obszarach duża grupa wyborców widzi zagrożenia i szuka kogoś, kto będzie ich obrońcą wobec tych zagrożeń. Do tego doszły elementy związane z wizerunkiem Grzegorza Brauna, czyli podkreślenie tradycjonalizmu, katolicyzmu. Zwróćmy uwagę, że każde swoje wystąpienie rozpoczynał od "Szczęść Boże". Dla części wyborców to było coś ważnego.
W katalogu 13 kandydatów Grzegorz Braun na swój sposób wyróżniał się charyzmą, sposobem mówienia. Dla dużej części młodych ludzi był kimś, kto przykuwał ich uwagę i pewnie część wyborców zagłosowała na niego nie tyle dla kwestii programowych, tylko właśnie biorąc pod uwagę te kwestie wizerunkowe.
Dlaczego Braun zdobył największe poparcie, w porównaniu do innych regionów, właśnie w województwie lubelskim?
Można to odczytać jako żółtą kartkę dla kandydata popieranego przez PiS. Wyraźnie widzimy w przypadku pierwszej tury wyborów prezydenckich odpływ wyborców głosujących w 2020 roku na Andrzeja Dudę w którąś stronę. Mowa o prawie 190 tys. głosów. W którą stronę nastąpił odpływ? Ten elektorat zagłosował w tegorocznych wyborach na Sławomira Mentzena i właśnie Grzegorza Brauna. Krzysztof Bosak, kandydat Konfederacji w 2020 roku, w naszym województwie zdobył 83 tys. głosów. Obecnie Mentzen i Braun zdobyli łącznie prawie 270 tys. głosów. Znaczna część z tych ludzi w 2020 roku głosowała w pierwszej turze na Andrzeja Dudę, a podczas tych wyborów nie chciała w pierwszej turze zagłosować na Karola Nawrockiego i poszukała sobie alternatywy.
Gdyby decydowali młodzi wyborcy, w wieku 18-29 lat, najwięcej głosów zdobyłby Sławomir Mentzen i w drugiej turze powalczyłby o końcowy sukces z Adrianem Zandbergiem. Wnioski?
Jak popatrzymy na perspektywę wiekową wyborców, to zobaczymy, że mamy dwie Polski. Mamy Polskę młodych, która głosuje przeciwko duopolowi, który kształtuje polską politykę od 20 lat. Mamy jednocześnie Polskę seniorów, którzy głosują właśnie za tym duopolem. W przypadku najstarszych wyborców, powyżej 60 lat, – blisko dziewięciu na dziesięciu seniorów wybrało pomiędzy Karolem Nawrockim lub Rafałem Trzaskowskim. W przypadku młodych wyraźnie widzimy zniechęcenie sporem, który przez wielu jest określany jako jałowy, czyli permanentną sytuację gdy u władzy "raz my, raz oni". Młodzi ludzie chcą czegoś innego. Ciekawy jest profil młodego wyborcy, bo mamy tu skrajności, polaryzację na osi ideologicznej. Mentzen jest bardziej na prawo od Nawrockiego, z kolei Zandberg jest bardziej na lewo od Trzaskowskiego, ale także od Biejat. Młodzi mężczyźni głosują na Mentzena, z kolei młode kobiety głosują na Zandberga.
Czym do siebie przekonał wyborców w kraju Adrian Zandberg, określany - obok Grzegorza Brauna - czarnym koniem tych wyborów? I kto na niego postawił?
Adrian Zandberg jest zwierzęciem kampanijnym. On potrafi umiejętnie w momencie intensyfikacji kampanii ogniskować uwagę mediów. Ma charyzmę, dobrze wypada podczas debat, skutecznie punktuje przeciwników i przedstawia swoje poglądy. Jest doceniany za stałość poglądów i za to, że broni wartości, które są istotne z jego perspektywy. I często te wartości były spójne z pewnymi obawami młodych ludzi.
On podnosił m.in. problem mieszkalnictwa, a właśnie młodzi ludzie, którzy myślą o założeniu rodziny czy ustabilizowaniu swojej sytuacji, spotykają się ograniczeniem związanym z kupnem lub nawet wynajęciem pierwszego mieszkania. Tutaj pojawia się pewna trudność w ich życiu, a Zandberg precyzyjnie zdiagnozował właśnie tę trudność i proponuje rozwiązania. On próbował odczytać potrzeby konkretnego segmentu. Trzeba też docenić umiejętne odnalezienie się w mediach społecznościowych przez Zandberga. Mówił do młodych ludzi ich językiem i w tych przestrzeniach, w których ci młodzi ludzie są. Wykorzystał czas kampanii do maksimum, ale w przypadku Zandberga to nie jest pierwszy raz. Wspomnieć można o 2015 roku, gdy jego udział w debacie poprzedzającej wybory parlamentarne spowodował, że partia Razem zyskała wtedy kosztem Lewicy. W efekcie Lewica nie weszła do Sejmu.
Partia Razem zyskała wówczas finansowanie i to w zasadzie poukładało ład polityczny na jakiś czas. PiS zdobył wtedy władzę, mógł samodzielnie rządzić, a gdyby nie wystąpienie kampanijne Zandberga podczas debaty, to Lewica pewnie weszłaby do Sejmu i ten układ polityczny wyglądałby zupełnie inaczej.
Który z kandydatów poradził sobie najlepiej w tej kampanii w zakresie wykorzystywania social mediów?
W mediach mainstreamowych kampania to najczęściej spór pomiędzy Rafałem Trzaskowskim i Karolem Nawrockim. Pozostała grupa kandydatów musiała wykorzystywać inne przestrzenie dotarcia do odbiorców ze swoim komunikatem. Jakbyśmy spróbowali stworzyć ranking tych, którzy najlepiej sobie z tym poradzili, to na pierwszym miejscu jest Sławomir Mentzen. Mniejszą obecność w tradycyjnych mediach mainstreamowych uzupełniał bardzo intensywną, wyjątkową obecnością w mediach społecznościowych, np. na TikToku czy YouTubie. Robił to konsekwentnie od lat. Długofalowe budowanie odbiorców swojego przekazu, a jednocześnie zwolenników, procentuje. Do tego dołożył aktywność w kampanii, którą można by było określić jako praca u postaw - od września 2024 roku odwiedził wszystkie powiaty w kraju. Zagospodarował segment elektoratu, który oczekiwał kogoś, kto da z siebie wszystko. Jego postawa po pierwszej turze pokazuje, że nie odpuszcza. Zaproszenie na rozmowy na swój kanał na YouTubie Karola Nawrockiego i Rafała Trzaskowskiego to chyba najlepsze, co można było zrobić w jego sytuacji. Dzięki temu on wciąż skupia na sobie uwagę. Dość dobrze w mediach społecznościowych odnajdywała się też Magdalena Biejat. Trzeba pamiętać, że startowała z niskiego poziomu. Początkowe sondaże dawały jej dużo mniejsze poparcie, niż ostateczny wynik, jaki osiągnęła w pierwszej turze wyborów. Całkiem dobrze poradziła sobie podczas debat, ale zwolenników przysporzyła jej właśnie obecność w mediach społecznościowych. Na podobnym poziomie, może nieznacznie słabszym, trzeba ocenić wykorzystanie mediów społecznościowych przed Adriana Zandberga. Dwaj główni kandydaci w sposób zachowawczy wykorzystywali media społecznościowe. W ich przypadku strategia kampanii polegała, przynajmniej przed pierwszą turą, na tradycyjnym zagospodarowaniu wyborców, czyli główne media plus klasyczne zabiegi kampanijne, najczęściej wiece wyborcze.
Warto wspomnieć o jeszcze jednym fenomenie, który był pewnego rodzaju kolorytem tej kampanii, czyli o Joannie Senyszyn. Jej kampania w zasadzie oprócz udziału w debatach wyłącznie opierała się na mediach społecznościowych.. Materiały wideo z jej wypowiedziami stawały się internetowym wiralem i dały jej dobry wynik, jak na osobę na emeryturze politycznej.
Można było odnieść wrażenie, że Joanna Senyszyn bawi się tymi wyborami.
Starała się pewne kwestie programowe gdzieś tam przemycić, ale głównie to była pewnego rodzaju frajda związana z tym, że zobaczyła, iż jest grupa osób, której się podoba jej styl. Myślę, że ona sama też nakręcała się tą reakcją, to budowało jej zaangażowanie.
Ciekawym zjawiskiem była działalność Krzysztofa Stanowskiego. Dziennikarz i twórca m.in. popularnego internetowego Kanału Zero został jednym z 13 kandydatów na prezydenta.
Jego start był happeningiem politycznym. To jest człowiek ze świata mediów, który stwierdził, że wzmocni swoją rozpoznawalność dzięki kampanii wyborczej i właśnie dzięki kampanii wyborczej pozyska szereg materiałów na potrzeby swojego medium.
Zapewne i tak tworzyłby takie materiały.
I tak by to robił, ale myślę, że dzięki temu, że wystartował, zwiększył zainteresowanie swoim kanałem, więc z perspektywy przedsiębiorcy było to bardzo dobre posunięcie. Jego zaangażowanie opierało się w dużej mierze na obśmiewaniu innych kandydatów. Był tym, który w towarzystwie wbija szpilkę poszczególnym osobom i obserwuje ich reakcje. To na pewno dodawało kolorytu kampanii, ale czy budowało powagę wyborów? Tu mam wątpliwości.
Kandydaci liczyli się jednak z jego siłą oddziaływania, choćby przychodząc na wywiady z nim do jego Kanału Zero. I wydaje mi się, że te wywiady były istotnymi elementami w tej kampanii, wpływającymi na ostateczne wyniki wyborów.
Jego zaangażowanie w wybory można oceniać w sposób dwojaki. Z jednej strony, jako robienie sobie żartów z wyborów. Ale z drugiej strony, to właśnie podczas tych rozbudowanych rozmów z kandydatami, mogliśmy się czegoś więcej od nich dowiedzieć. Zdecydowanie więcej niż podczas debat, gdzie mieli zazwyczaj 60 sekund na odpowiedź na kolejne pytania.
Podczas tych długich rozmów, nawet ponad trzygodzinnych, kandydaci mogli pokazać swoje prawdziwe oblicze. Często pojawiały się tam skrajne wypowiedzi. Gdyby Krzysztof Stanowski nie był kandydatem, to wydaje mi się, że część kandydatów nie czułaby potrzeby zagospodarowania widzów Kanału Zero. Tym bardziej, że to było ryzykowne. Najbardziej dla Rafała Trzaskowskiego. Długo się wahał, czy dać wywiad w Kanale Zero, ale w końcu się na to zdecydował. Ostatecznie w mojej opinii ani za dużo nie zyskał, ani nie stracił. Coś zyskał za to Karol Nawrocki. Tym, który stracił na rozmowie w Kanale Zero, jest Sławomir Mentzen, szczególnie wypowiedziami o płatnych studiach, co mogło nie spodobać się sporej części jego elektoratu.
Zgubiła go dość familiarna atmosfera w czasie rozmowy z Krzysztofem Stanowskim, bo zaczął mówić o pewnych kwestiach zbyt otwarcie.
Jak Pan ocenia frekwencję w tych wyborach w odniesieniu do poprzednich pierwszych tur wyborów prezydenckich, ale też w porównaniu do wyborów parlamentarnych z 2023 roku?
Jest wzrost zainteresowania wyborami prezydenckimi w porównaniu do wcześniejszej elekcji prezydenckiej,na poziomie ponad 2 proc. Jeżeli weźmiemy pod uwagę rekordowe pod względem frekwencji wybory parlamentarne z 2023 roku, to zauważymy pewien spadek, choć cały czas trzeba podkreślić, że prognozowana frekwencja była zdecydowanie niższa. Większość analiz przewidywała frekwencję na poziomie 60 proc., więc frekwencja na poziomie 67 proc. jest bardzo dobra. W kontekście frekwencji warto zwrócić uwagę na pewne fluktuacje geograficzne. W regionach, gdzie w 2023 roku była duża frekwencja dająca zwycięstwo obecnej koalicji rządowej, teraz wyborcy poszli głosować mniej licznie w porównaniu do tych regionów, gdzie zazwyczaj wygrywa PiS. Można wnioskować, że pewna grupa wyborców rozczarowała się polityką obecnego rządu i podjęła decyzję "zostajemy w domu, nie szukamy alternatywy". Widać to w województwach wielkopolskim, zachodniopomorskim, dolnośląskim czy kujawsko-pomorskim. W województwach lubelskim czy podkarpackim te różnice we frekwencji są mniejsze.
Nawrocki czy Trzaskowski? Kto jest faworytem przed drugą turą wyborów, biorąc pod uwagę wynik pierwszej tury?
Wynik będzie bardzo bliski. Pięć lat temu w drugiej turze wyborów różnica między kandydatami wyniosła 420 tys. głosów. Wydaje mi się, że w przypadku tych wyborów różnica będzie mniejsza. Pokazują to różnego rodzaju prognozy opierające się na wynikach badań EXITPOLL. Są też analizy przepływów pomiędzy wyborcami głosującymi na kandydatów, którzy nie weszli do drugiej tury. Najprawdopodobniej decydujące będą ostatnie dni kampanii. Chyba najważniejsze będzie demobilizowanie zwolenników przeciwnika - czyli wrzucenie w kampanię jakiegoś tematu powodującego, że dotychczasowy wyborca Nawrockiego lub Trzaskowskiego poczuje dyskomfort związany z głosowaniem na "swojego" kandydata i ostatecznie nie pójdzie na wybory. Biorąc pod uwagę doświadczenia historyczne, to frekwencja w tegorocznej drugiej turze powinna być wyższa, i zbliżyć się do 70 proc. Jeżeli przekroczymy 75 proc., to nie będę bardzo zaskoczony, ale odbiorę to jako wskaźnik potężnych napięć w społeczeństwie. Będzie to oznaczało, że motywacja wyborców jest aż nadto negatywna. Na zasadzie "idziemy przeciwko ich kandydatowi", a nie "idziemy za naszym kandydatem". Wysoka frekwencja to jest wartość, ale dużo lepiej byłoby, gdybyśmy głosowali, bo komuś zawierzyliśmy, a nie dlatego, że kogoś się boimy.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.