Była afera starachowicka, jest afera lubelska

Do przecieku doszło, gdy antykorupcyjni prowadzili działania operacyjne wobec współpracownika znanej posłanki PiS. Autor przecieku dostał nagrodę, a były szef lubelskiej delegatury CBA, który wykrył i ujawnił przeciek, został natychmiastowo zwolniony z pracy.

CBA się sprawą nie przejmuje, bo nie znaleziono podstaw do wszczęcia postępowania dyscyplinarnego. Tymczasem osoba, która przeciek ujawniła, nie ma cienia wątpliwości. W tej sprawie został nawet wysłany list do prezesa PiS. Autor listu poinformował w nim o wszystkim, co się zdarzyło, a co nie powinno się zdarzyć, o reakcji i zaniechaniach przełożonych w tej sprawie. List wysłany jesienią 2016 roku do dzisiaj pozostał bez odpowiedzi.

Sprawa jest bulwersująca. Nielojalny agent miał dowiedzieć się o działaniach operacyjnych prowadzonych przez CBA wobec wieloletniego znajomego i współpracownika posłanki PiS z Lublina. Ostrzegł go, że "ma druty" (że jest podsłuchiwany). Wpadł, przeglądając materiały operacyjne w tajnej kancelarii. Po ostrzeżeniu rozpracowywanego, śledztwo stanęło w miejscu, ale lawina ruszyła. "Podwójnego" agenta zapoznano z podejrzeniami wobec niego. Postępowania dyscyplinarnego nie było. Agent dostał zamiast tego... podwyżkę i premię. Natomiast szef delegatury, który wykrył przeciek i namierzał kreta, wyleciał z pracy w styczniu 2016 roku. Kilka tygodni później rozpracowywany współpracownik pani poseł dostał posadę prezesa w jednej ze spółek Skarbu Państwa. "Niewykluczone, że najważniejszy warunek takiego powołania to wieloletnia znajomość z prominentną lubelską panią poseł" - można przeczytać w liście Tomasza G. do prezesa Kaczyńskiego.