Jeden z wieżowców w północnej części Lublina. Trzypokojowe mieszkanie na ósmym piętrze. Drzwi otwiera niewysoka kobieta w wieku około 40 lat. Z zawodu jest nauczycielem języka angielskiego. W tle chodzi pralka, widać, że mieszkanie jest po świeżym sprzątaniu. Nie jest to zwykły lokal. To dom, w którym pani Kasia (nazwisko do wiadomości redakcji) opiekuje się chorymi zwierzętami. Przebywa w nim kilkanaście chorych kotów, a cały jeden pokój zajmują klatki z odłowionymi na ulicy, chorymi gołębiami.
Tak się zaczęło
Pani Kasia kotami świadomie opiekuję się od ponad 8 lat, a ptakami od trzech.
- Mówiąc o świadomej opiece mam na myśli zajmowanie się leczeniem, weterynarzami, organizowaniem pomocy, wolontariatem. Ale prawda jest taka, że zaczęło się dużo wcześniej. Już jako dziecko znosiłam do domu wszystko, co miało skrzydła, futerko albo wystawało spod krzaka i wyglądało na nieszczęśliwe. Miałam to szczęście, że rodzice pozwalali mi przynosić je do domu. Kiedyś z koleżanką znalazłyśmy przy krawężniku wróbelka z niewładną nóżką. Jej rodzice nie pozwoliliby się nim zająć, a moi nie tylko się zgodzili, ale jeszcze zabrali go do weterynarza i zapłacili za wizytę - mówi pani Kasia.
Po kilku dniach karmienia jajkiem, wróbelek zaczął dziarsko skakać po klatce na jednej nóżce i został wypuszczony. Potem był czas, że kobieta ratowała zwierzęta po cichu, bo zastanawiała się, "co ludzie powiedzą", a dziś już robi to otwarcie i z całego serca.
Dlaczego leczy chore gołębie i koty? - Bo nie potrafię inaczej. Kiedy widzę zwierzę w potrzebie, to tak jakby coś przyciągało mnie do niego. One nie mają nikogo - nie zapukają do drzwi, nie poproszą o tabletkę, nie powiedzą, że boli. Jeśli my, ludzie, nie pomożemy, to kto? Kot chodzący na trzech łapach, z jedną w górze czy gołąb leżący pod ścianą ze złamaną nogą czy skrzydłem, poturbowany pisklak, który wypadł z gniazda - wiem, że wiele osób przejdzie obok, bo "to tylko zwierzę", ale dla mnie to życie. I jak już raz spojrzysz w takie oczy, to nie ma odwrotu. Robisz wszystko, co możesz. A satysfakcja z pomocy czy uratowania życia jest nie do opisania - tłumaczy pani Kasia.
Obecnie ma pod swoją opieką 12 kotów oraz gołębie
Każdy z nich to osobna historia, osobne życie, które ktoś kiedyś skreślił. Są w tym gronie 3 koty z Bułgarii (były 4, ale jedna już pojechała do nowego domu). Przyjechały z kocim katarem, zabiedzone, po szansę na nowe życie. Teraz są już zdrowe i szukają kogoś, kto je pokocha. Jest też Maniuś, starszy kot, który najprawdopodobniej był bity w poprzednim domu i trafił do pani Kasi z łatką agresora, który nienawidzi zwierząt i ludzi. Po pół roku pracy okazało się, że jest niesamowitym "miziakiem" i teraz śpi w łóżku albo kładzie się na biurku, kiedy nasza bohaterka pracuje. No i w końcu Cooper - przepiękny czarny kot z białym krawatem i skarpetkami, bardzo przymilny, kochający człowieka całym sobą. Najchętniej nie schodziłby z rąk, ale ma jeden problem zdrowotny – nie trzyma kału. Pani Kasia ma sprzątanie, a kot zerowe szanse na adopcję.
Kobieta odławia na lubelskich ulicach chore gołębie
Jak się to robi? - Oj, to dopiero wyzwanie! Gołębie to bardzo sprytne i czujne stworzenia. Trzeba znać ich rytm, zwyczaje, wiedzieć, kiedy je obserwować, a kiedy działać. Najłatwiej jest złapać takie, które już mnie znają - sypię wtedy ziarno pod nogi, a kiedy są zajęte jedzeniem, szybko łapię upatrzonego. Najtrudniejsze jest przy tym nastawienie psychiczne, gdyż trzeba to zrobić wśród przechodzących ludzi, ktoś może się gapić albo zwrócić nam uwagę. No i trzeba pokonać strach przed porażką i wyglądaniem "głupio". Używam specjalnej siatki na długim kiju, ale złapanie chorego ptaka to nie jest akcja trwająca pięć minut - mówi pani Kasia.
Czasem siedzi godzinę, czasem przez miesiąc przyjeżdża w dane miejsce i sprawdza, czy jest. Najgorsze są przypadki ze złamaną nogą - wtedy ptak ma jeszcze sprawne skrzydła i często ucieka. Ostatnio przez tydzień pani Kasia polowała na takiego ptaka, później wyjechała na kilka dni i udało się złapać gołębia dopiero po powrocie.
Pokój z gołębiami
Kobieta trzyma gołębie w swoim mieszkaniu. Klatki z ptakami zajmują cały jeden pokój.
Ma pod opieką około 30 gołębi. - Mówię "około", bo ta liczba cały czas się zmienia - jedne wracają na wolność po leczeniu, a na ich miejsce trafiają kolejne potrzebujące. To taka ciągła rotacja: ktoś odchodzi, ktoś nowy przychodzi, jak w gołębim szpitaliku. Niedawno zaczął się się sezon na pisklaki, więc wiem, że będzie ich tylko więcej. W naszym gołębim sierocińcu mam aktualnie trzy starszaki, które niedługo zacznę przygotowywać do zdziczenia, żeby mogły wrócić na wolność. To już całkiem zaradne gołębie, rozkładają skrzydełka, testują grzędy i ćwiczą fikanie ogonem. A poza nimi są też cztery maluchy - jeszcze nieopierzone, z tymi swoimi wiecznie otwartymi dziobami i oczkami jak ziarenka pieprzu - tłumaczy pani Kasia.
Karmienie co dwie, trzy godziny, sprzątanie po nich to zupełnie inna liga, ale jak się człowiek raz zakocha w takich piórkowych bąblach, to już przepadł.
Każdy z ptaków trafił do mieszkania po innej historii: jeden spadł z gniazda podczas wichury, innego ktoś przyniósł, bo leżał nieruchomo na chodniku, a jeszcze inny leżał potrącony przy ulicy - ze złamaną nogą, skulony z bólu, bez sił.
Największym sukcesem pani Kasi jest odratowanie gołębicy Milagros. Leżała już w agonii, zamarzała na trawniku - wyglądała, jakby zaraz miała odejść. - Obawiałam się, że umrze jeszcze w drodze do domu, ale szybkie ogrzanie sprawiło... cud. I stąd właśnie jej imię - Milagros, czyli "cud". Dziś jest silna, odzyskała formę i szykuje się do wypuszczenia. Mam nadzieję, że wkrótce poleci w świat - jak na prawdziwego cudownego ptaka przystało - dodaje nasza rozmówczyni.
Jaki przypadek chorego kota lub ptaka najbardziej zapadł w pamięć?
- Ciężko wybrać jeden, bo każdy z moich podopiecznych zostawia ślad w sercu, ale są takie trzy historie, które naprawdę we mnie zostały — i już chyba na zawsze. Pierwsza to Bran — mój kot o wyjątkowym charakterze i jeszcze bardziej wyjątkowym sposobie poruszania się. Adoptowałam go po śmierci mojego pierwszego kota, żeby jakoś uporać się z tą stratą - chciałam uhonorować jego życie, dając dom kolejnemu stworzeniu w potrzebie. Bran miał hipoplazję móżdżku. To oznaczało, że chodził zygzakiem, czasem go zarzucało, potykał się o własne łapy. To efekt kociego kataru, który jego mama przechodziła w ciąży. Wiedziałam, że Bran będzie kotem specjalnej troski, ale dla mnie to nie był problem - przyznaje pani Kasia.
Na początku to było trochę jak w filmie slapstickowym - uderzał się o ściany, nogi stołu, szafki. Raz tak przywalił łbem w stół, że pani Kasia bała się, że go straci. Ale on się tylko otrzepał i szedł dalej. Obserwując inne koty, zaczął się uczyć. Po czasie wspinał się po drapaku jak król dżungli. On po prostu nie wiedział, że "nie może". A potem przyszedł FIP (zakaźne zapalenie otrzewnej, jedna z najpoważniejszych kocich chorób). Trudne leczenie, codzienne zastrzyki, skóra pokłuta tak, że po każdym zastrzyku trzeba było przykładać płatek kosmetyczny, żeby tamować wypływ leku. A on dzielnie siedział i nawet nie pisnął. I przetrwał. Dziś nadal chodzi zygzakiem, ale każdego dnia okazuje mi uczucia, jakby dziękując za życie.
Druga historia to Wróbella
- Mała wróblowa dziewczynka, która zmieniła moje życie i tak naprawdę otworzyła we mnie drzwi do ptasiego świata. To była sobota, jechałam do mamy do Zamościa na grilla - zwykły, spokojny dzień. W drodze, zupełnym przypadkiem, wyskoczył mi na Facebooku poradnik: "Jak opiekować się pisklętami". Z ciekawości kliknęłam, zapisałam - bo a nuż się kiedyś przyda. I jak to bywa w życiu, przydał się szybciej, niż myślałam. Po przyjeździe okazało się, że mama znalazła na ziemi wróbelka, który najwyraźniej wypadł z gniazda. Żeby go ochronić, przełożyła go do takiego prowizorycznego domku na drzewie. Ale rodzice do niego nie przylecieli – wspomina nasza rozmówczyni.
W okolicy kręciły się koty, więc sprawa była pilna. Pani Kasia wiedziała z poradnika, że najpierw trzeba go ogrzać. Potem dopiero karmienie i to z dużą delikatnością, bo Wróbella nie chciała otwierać dzióbka. Trzeba było go delikatnie uchylać, niemal siłą. Ale następnego dnia - cud! Wróbella sama zaczęła go otwierać, ćwierkała, patrzyła swoimi mikroskopijnymi oczkami.
- Kiedy podrosła, próbowałam oddać ją do azylu, żeby wróciła na wolność. Ale gdzie tam! Wracała do mnie jak bumerang. Chowała się we włosy, w ręce, tuliła do piersi. Kobieta z azylu powiedziała, że czegoś takiego nie widziała. Zostawiłam ją tam z bólem serca, ale po kilku dniach i tak musiałam ją zabrać. I tak Wróbella zamieszkała ze mną. To dzięki niej zakochałam się w ptakach - wspomina pani Kasia.
Jest też historia gołębicy Pipi
Wypadła z gniazda jako ledwo opierzony pisklak. Chodziła po osiedlu, dosłownie po chodnikach, i biegła za dzieciakami jak kura, domagając się jedzenia. Mały, nieporadny ptak, ale zawalczył o życie. Podeszła do ludzi, jakby mówiła: "hej, pomóżcie mi".
- Zabrałam ją oczywiście. Była wrzeszczącym, głodnym potworem - dosłownie! Ale błyskawicznie rosła, jadła jak szalona. Była tak dorodna i pękata, że byłam przekonana, że to samiec. Pewnego dnia, jak sprzątałam klatkę, wypuściłam ją na chwilę i... zakochała się. Dosłownie. Zobaczył ją inny gołąb - samiec, który wtedy leczył złamaną nogę - i to była miłość od pierwszego gruchnięcia. Na wiosnę wypuściłam ich razem. Polecieli. Mam nadzieję, że gdzieś tam latają teraz razem, trzymając się blisko, jak dwa gołębie zakochane do granic piórek - mówi pani Kasia.
Każde z tych stworzeń czegoś ją nauczyło. Kot Bran, że niepełnosprawność nie musi ograniczać. Wróbella, że nawet najmniejszy ptaszek może pokazać ogrom emocji i przywiązania. A Pipi, że życie to walka, ale i miłość. I że czasem trzeba po prostu zaufać i pozwolić komuś odlecieć.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.