Teraz ludzie widzą, jak jesteśmy potrzebni

Opublikowano:
Autor:

Teraz ludzie widzą, jak jesteśmy potrzebni - Zdjęcie główne

Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Region - Każdy się boi. Tylko głupi by się nie bał. Nie kozaczymy. To nie jest grypa. Ludzie na to umierają - i starzy, i młodzi. Obawiamy się o zdrowie naszych rodzin - opowiada Michał Krawczyk, ratownik medyczny SPZOZ w Lubartowie z 12-letnim doświadczeniem. Jeździ tzw. karetkami corvidowymi, które przewożą zakażonych koronawirusem.

Czym się Pan zajmuje?

Jestem etatowym ratownikiem medycznym w Samodzielnym Publicznym Zakładzie Opieki Zdrowotnej w Lubartowie. Jeżdżę w systemowych karetkach pogotowia i w zespołach, których zadaniem jest pobieranie od pacjentów wymazów do testu na koronawirusa oraz w zespołach transportowych, transportujących pacjentów z potwierdzeniem zakażenia koronawirusem. Pracuję też jako ratownik medyczny na kontrakcie w Bychawie.


Ile godzin trwa jedna zmiana u Pana w pracy?

W systemie Państwowego Ratownictwa Medycznego zmiana trwa 12 godzin. Podobnie jest w przypadku zmian przy transporcie chorych, a także karetki wymazowej, która pobiera wymazy od godz. 8 do 12. Ilość przepracowanych przeze mnie godzin w tygodniu zależy od potrzeb. Nieraz wychodzi tak, że w tygodniu wyrabiam po 120 albo i więcej godzin. Może wyjść z tego nawet pięć dni w tygodniu w pracy. Bez żadnej przerwy. I tak się niektórym zdarza. Ratownicy są jednak rozsądni i starają się wydzielać czas na odpoczynek od pracy. Bo przy dużym przepracowaniu nie trudno o błąd, szczególnie teraz. Ale jeśli są takie potrzeby... To na nas, ratowników medycznych, zrzucono obowiązek pobierania wymazów i transport pacjentów. Są do tego dodatkowe karetki, ale ktoś je musi obstawić. A ratowników brakuje, to już wiadomo od dawna, a teraz to się uwidacznia. Sam staram się nie pracować dłużej niż 24 godziny bez przerwy. Mam rodzinę. Pracuję jednak w dwóch miejscach, bo z jednej pracy nie dałoby się utrzymać. Ja sam rekordów nie biłem, ale mam kolegów ratowników, którzy w miesiącu wyrabiają po 500-600 godzin pracy.


Do pracy w zespołach jeżdżących po wymazy albo transportujących chorych zakażonych koronawirusem zgłaszają się chętni medycy, czy są do tego odgórnie wyznaczani?

Najczęściej są chętni, bo z takiej pracy są dodatkowe korzyści finansowe. Na razie mamy taką obietnicę, ale dyrektor naszego szpitala dotychczas zawsze dotrzymywała słowa, więc o to nie mam obaw. Jest u nas ratownik, który nie chciał pracować w zespołach "covidowych", bo jego bliska osoba jest przewlekle chora i ma obniżoną odporność. Dyrektor wyraziła zgodę, by nie jeździł w tych zespołach. Był na początku taki pomysł, by okroić składy karetek systemowych z trzech do dwóch osób i przesunąć po prostu część ratowników na karetki "covidowe". To już byłoby przymuszanie. Ustawa na to pozwala, ale my sobie na to nie możemy pozwolić. Trzecia osoba jest bowiem potrzebna przy pacjencie w karetkach systemowych.

 

Jak wygląda praca zespołu pobierającego wymazy do testów na koronawirusa?

Zespół wymazowy składa się z dwóch osób. Jedną z nich jest ratownik medyczny będący jednocześnie kierowcą karetki. Teraz zazwyczaj drugą osobą w zespole jest pielęgniarka z podstawowej opieki zdrowotnej albo szpitalnego oddziału i to ona pobiera wymazy (z gardła, za pomocą sterylnego patyczka zakończonego wacikiem - przyp. red.). Najczęściej pracę zaczyna się od wyjazdu do stacji sanepidu i pobrania stamtąd listy osób, od których mamy pobrać wymazy. Pracę wykonuje się w pełnym stroju ochronnym, jest w nim zarówno osoba pobierająca wymazy, jak i kierowca.

 

Z czego się składa taki strój ochronny?

Z gogli, podobnych do narciarskich, maski z wymiennym filtrem oraz co najmniej trzech par rękawiczek, najlepiej w różnych kolorach. No i kombinezonu. Mamy różne rodzaje kombinezonów. Najlepsze są pomarańczowe, pełne i zakrywające również obuwie. Mamy też kombinezony, do których musimy zakładać ochraniacze na buty. Praca w takim kombinezonie do przyjemnych nie należy. Bardzo hałasują. Po wejściu na czwarte piętro już się nic nie słyszy... Jak się dobierze za mały kombinezon, to przy siadaniu się rozerwie. Jak za duży, można się przewrócić.

 

Jak często członkowie zespołu wymazowego zmieniają kombinezon?

Po każdej wizycie u pacjenta. Jedna osoba z zespołu spryskuje strój drugiej osoby środkiem dezynfekcyjnym. Najpierw zdejmujemy gogle i maskę. Później kombinezon. Przydaje się pomoc drugiej osoby, bo ostrożne zdjęcie kombinezonu to nie jest taka łatwa sprawa. Przebieramy się na dworze, na szczęście pogoda na to pozwala. Niektórzy medycy pracują już ponad 40 lat, ale jeszcze czegoś takiego, jak pandemia koronawirusa nie przeżyli. Są procedury, ale my sami przygotowujemy się do nowych wyzwań - oglądamy filmiki w internecie z poradami chińskich czy włoskich medyków dotyczącymi zabezpieczeń, ubierania i zdejmowania kombinezonów.

 

Ile taki zespół jest w stanie pobrać wymazów na jednej zmianie?

Około 30 wymazów. Ale to nie jest tak, że wymazowa karetka z Lubartowa jeździ tylko po naszym powiecie. Pobieramy wymazy także np. z powiatów ryckiego, łęczyńskiego, puławskiego czy z Lublina. Jest przy tym sporo biurokracji: karta wyjazdowa, każdego pacjenta trzeba opisać w dokumentach, każdą próbkę też trzeba podpisać, do tego formalności przy zdawaniu próbek. Na koniec zmiany dezynfekowany jest cały pojazd wymazowy. Włączamy urządzenie, które zamgławia wnętrze auta. Później trzeba je przewietrzyć przez kwadrans.

 

Jak wygląda praca w karetce transportującej chorych na COVID-19?

Zespół składa się z ratownika medycznego-kierowcy i drugiego ratownika. Nasz zespół z Lubartowa obstawia rejon lubartowski, rycki, łukowski, łęczyński. Jak na razie nie było u nas wielu przypadków zakażeń. Wozimy ich do Lublina albo Puław. Takich transportów czasem w ciągu całej zmiany można wykonać tylko trzy. Sam dojazd po pacjenta w powiecie łukowskim zajmuje sporo czasu, po każdym takim transporcie pojazd musi zostać zdezynfekowany. Czas trwania takiego transportu zależy od stanu danej osoby, możliwe jest wtedy użycie np. respiratora. Mam to szczęście, że mi nie trafił się jeszcze żaden pacjent w stanie ciężkim. Kolega transportował nieco ponad 30-letnią kobietę, która miała typowe objawy koronawirusa: duszności, podwyższoną temperaturę, mówiła z wielkim trudem, miała sine usta, co jest objawem niewydolności oddechowej.

 

Jako ratownicy medyczni jesteście na pierwszej linii frontu walki z koronawirusem. Boicie się?

Każdy się boi. Tylko głupi by się nie bał. Nie kozaczymy. To nie jest grypa. Ludzie na to umierają - i starzy, i młodzi. Obawiamy się o zdrowie naszych rodzin. Niektórzy izolują się od starszych członków rodzin. To dobre rozwiązanie. Ja mam czwórkę dzieci i nie mam możliwości odizolowania się od nich. Ani ja, ani one nie wytrzymałyby tego. Jeżeli popełnię błąd i będę wiedział, że mogę być zakażony, to wtedy oczywiście nie wrócę do domu, a zostanę umieszczony w hotelu dla medyków i będę czekał na test na koronawirusa. Nikt z nas nie chce przynieść tego syfu do domu. Jeden z moich synów ma astmę. Miał duszności i podwyższoną temperaturę, więc przywiozłem go do szpitala w Lubartowie. Z racji tego, że ja wykonuję zawód medyczny i jestem narażony na zakażenie, syn został przetransportowany do szpitala zakaźnego w Lublinie. Test na szczęście dał wynik ujemny. Ale to, co ja sam przeżyłem, to już zachowa się u mnie w głowie na zawsze... Człowiek się wtedy zastanawia, czy warto... Praca ratownika medycznego jest ważna, fajna i bardzo ciekawa. Ale jednocześnie bardzo stresująca, szczególnie teraz, gdy wirusa można przywieźć do domu.

 

Jest akcja "nie kłam medyka". Pacjenci rzeczywiście nie są z wami szczerzy?

Tak było z moimi kolegami z Bychawy. Dostali zwykłe wezwanie do pacjenta. O tym, że może być nosicielem, bo niedawno wrócił z zagranicy, powiedział ratownikom dopiero, gdy ci już weszli do niego do domu. I później okazało się, że ten mężczyzna był zakażony koronawirusem. Koledzy trafili na kwarantanny, ale na szczęście nie zarazili się od tego pacjenta koronawirusem. W efekcie podobnej sytuacji jeden z zespołów z Lubartowa też był na chwilowej kwarantannie. Pacjent, który uskarżał się na bóle kręgosłupa, powiedział im, że wrócił właśnie ze Szwecji, ale już prosto w oczy. Koledzy interweniowali bez kombinezonów. Teraz sami wprowadzamy swoje postępowania. Jeżeli nie mamy konkretnej informacji od dyspozytora, to sami zbieramy wywiad, dzwoniąc do pacjenta. Żeby wiedzieć, do kogo i do czego się jedzie. Bo jak się wejdzie do domu, to jest już pozamiatane. Jeżeli taka osoba była za granicą albo miała kontakt z zakażonym, to my lądujemy na dwutygodniowej kwarantannie. Nikt tego nie chce, bo to jest wielki problem.

 

Jak ludzie reagują, gdy was widzą w kombinezonach?

Są przestraszeni, boją się nas. Pytają, do kogo idziemy, do której klatki schodowej. Oczywiście, nie udzielamy takich informacji. Omijają nas, by się nie otrzeć o nas. Nie wiem po co, ale niektórzy wyjmują telefony, żeby zrobić nam zdjęcie. Może dlatego, że do tej pory ludzie mogli zobaczyć medyków w kombinezonach tylko w filmach katastroficznych... Osoby, do których jedziemy, są na nasz przyjazd przygotowane. Staramy się rozluźnić atmosferę, mówimy: "zaraz zapukają do pani muminki". Prosimy pacjentów, by wyszli do progu, żebyśmy nie ryzykowali, wchodząc dalej do ich domów. Zalecamy, by jak najmniej do nas mówili, pokazali tylko dowód osobisty. Najczęstsze pytanie to: "kiedy będzie wynik?". 

 

Zdarzają się miłe sytuacje? Ludzie doceniają waszą pracę?

Ostatnio dzwoniła do mnie chrzestna, żeby powiedzieć mi, że jest ze mnie dumna i pytała, jak sobie radzę, bo wie, że to "cholerstwo" spadło na nas, medyków. Mamy bardzo dobry kontakt z restauracją Habanero w Lubartowie. Zamawiamy u nich jedzenie normalnie, tak jak to było przed pandemią koronawirusa. A oni dostarczają nam posiłki z symbolicznym rachunkiem. Nasz ksiądz Józef zrobił zbiórkę i dzięki temu mamy na obiady ze szpitalnej stołówki. Mam koleżankę pracującą w IKEI, która pomogła załatwić nam łóżka na podstację. Zupełnie obcy dla nas mężczyzna przyniósł nam maski i płyn dezynfekujący. To bardzo miłe gesty. Teraz ludzie widzą, jak jesteśmy potrzebni. Słyszymy, że przedstawiciele niektórych zawodów dostają dodatkowe pieniądze za pracę w trudnych warunkach. My dostajemy głównie oklaski. I fajnie, ale chodzi o to, że ratownicy szybko powypalają się zawodowo.

 

Czy teraz, w dobie pandemii koronawirusa, jest mniej wyjazdów pogotowia, tych systemowych?

Według raportu Najwyższej Izby Kontroli bodajże z 2017 roku około 80 proc. wyjazdów karetek pogotowia było po prostu niepotrzebnych. I teraz zauważamy znaczące zmniejszenie ilości błahych wezwań. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio wezwano mnie do biegunki... Nagle ludzie się dowiedzieli, że to nie jest stan zagrożenia życia, niektórzy potrzebowali pandemii, żeby sobie pewne rzeczy uświadomić. Teraz ludzie się nas boją. Mniej też jest wypadków komunikacyjnych.

 

Jako medyk czuje Pan, że był przygotowany na pandemię?

Tak naprawdę to nie. Słyszało się o różnych epidemiach na świecie, najczęściej w Azji. Nawet kiedy koronawirus pojawił się w Chinach, to wydawało się, że to jest daleko. Jeszcze kilka miesięcy temu nas to nie dotyczyło, a nagle koronawirus dotarł do Polski. Wiadomo, że oddziały zakaźne w szpitalach są na takie sytuacje przygotowane. Ale dla nas, ratowników medycznych? Do tej pory zazwyczaj na oddział zakaźny woziliśmy pacjentów z salmonellą... Po kilku tygodniach pandemii czuć, że oswoiliśmy się z nowymi realiami pracy. Jest większy spokój. Nie możemy jednak popaść w rutynę. Bo wtedy można coś przeoczyć albo zlekceważyć.

 

Co ma pan do powiedzenia osobom, które lekceważą zasady izolacji?

Że jeżeli nie zostaną w domu, to jest prawdopodobieństwo, że w przyszłości spotkają się z nami, ale w takim stanie, że do oddychania będą potrzebowali pomocy maszyny, która nazywa się "respirator". I niech pamiętają, że ze śpiączki farmakologicznej, w którą wprowadzają pacjenta w szpitalu, nie każdy się wybudzi.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE