Kiedy i w jakich okolicznościach poczuł się Pan na tyle pewny siebie, by stwierdzić: "będę prezydentem Polski"?
- Ja podjąłem decyzję, że chcę powalczyć w wyborach prezydenckich. Czy zostanę prezydentem, okaże się w momencie, gdy znane będą wyniki wyborów. Mam w sobie dużo pokory i wiem, że nie ja decyduję o mojej prezydenturze, ale ludzie. Natomiast w poniedziałek, 8 czerwca, mija dokładnie pół roku od dnia, kiedy postanowiłem, że będę ubiegał się o urząd prezydenta RP. Postanowiłem zrealizować moje obywatelskie prawo wynikające ze 127 artykułu Konstytucji. Jeżdżę po Polsce od ośmiu lat, mam rocznie po 200 spotkań. Słucham ludzi i wiem, że moim okręgiem wyborczym mogłaby być cała Polska. Chciałbym coś zmienić, ale nie mam partii politycznej. Więc jaki jest w tym kraju urząd, na który można kandydować, mając jednocześnie za okręg całą Polskę i nie posiadając partii? Właśnie urząd prezydenta RP. Postanowiłem: "zbierzemy 100 tys. podpisów poparcia od obywateli, damy radę". I daliśmy radę. Jesteśmy teraz w ważnym momencie kampanii, w którym ważą się jej losy i ważą się też losy Polski na kolejne pokolenia. Wierzę, że przed nami jest szansa i możemy wygrać te wybory. Mój ruch i ja. Nie czuję się prezydentem. Czuję się kandydatem na prezydenta i człowiekiem, który jest przekonany, że to, co udało nam się przez te pół roku wypracować, zaowocuje dobrą prezydenturą przez pięć lat. Oczywiście, jeżeli Polacy tak właśnie zdecydują.
Wielu wyborcom może kojarzyć się Pan przede wszystkim z telewizyjnym show "Mam Talent" czy ogólnie działalnością telewizyjną. Nie obawia się Pan, że może być w dużej mierze traktowany na płaszczyźnie walki o fotel prezydencki z przymrużeniem oka, jak celebryta?
- Jak patrzę na jakość polskiej klasy politycznej i na to, jak zachowuje się jej większość, to mam wrażenie, że tam właśnie oglądam celebrytów kiepskiej próby. Oni nie robią nic innego, poza generowaniem emocji i zamieszania wokół siebie. Zajmują się budowaniem swojej popularności, która ma się przełożyć wyłącznie na ich wynik w następnych wyborach. Oskarżenia z ich strony o to, że to ja jestem celebrytą, są śmieszne. Ja napisałem 20 książek, założyłem dwie fundacje, które z sukcesem zbudowały systemy zbiórek obywatelskich. Te fundacje ratują dziś 40 tys. ludzi na całym świecie. Napisałem setki, czy nawet tysiące tekstów, byłem felietonistą wielu tytułów, ostatnio "Tygodnika Powszechnego". Mam doświadczenie życiowe i bagaż rozmów z ludźmi. Do tego zespół ekspertów z różnych dziedzin. Dzięki nim wiem, jak myśleć o rozwiązaniu większości problemów, które mamy dzisiaj w Polsce. A kasta polityczna, cóż... Próbuje ze wszystkich sił nie dopuścić nikogo do tych miejsc, które sama zajmuje. Rozumiem tę panikę, agresję i epitety, które padają. Nie zamierzam się jednak nimi przejmować. Polacy rozliczą mnie z mojego programu i z tej nadziei, którą niesie budowany przez nas społeczny ruch i energia, która na razie fantastycznie sprawdza się "w praniu". Zebraliśmy już ponad 5 mln zł na tę kampanię ze 100 tys. wpłat. W ciągu 24 godzin od "odmrożenia zbiórki", 6 czerwca, na nasze konto wpłynęło 500 tys. zł! Zbieranie podpisów to fajna rzecz, ale proszę spróbować zebrać pieniądze od ludzi z ich obywatelskich składek... Nam się to udało. Przede wszystkim mamy 12 tys. aktywistów w całej Polsce i za granicą, 18 biur, stworzony przez nas portal pomocowy, kilkanaście tysięcy maili, na które odpowiedzieliśmy od początku kryzysu i tysiące osób, którym pomogli moi wolontariusze w tych 18 biurach. I proszę pamiętać, że mówię o ruchu, który powstał w ciągu trzech miesięcy! Niech mnie nazywają, jak chcą. Ja wiem, że już tą kampanią udowodniłem, że potrafimy działać, mamy na to pomysł.
Prezydent bez zaplecza politycznego w Sejmie. Jak to sobie Pan wyobraża?
- Bardzo dobrze. Dlatego, że gdy patrzę na prezydenta, który ma zaplecze polityczne w Sejmie, to mam ochotę jak najszybciej go wymienić. Prezydent nie potrzebuje zaplecza partyjnego, bo prezydent nie jest dodatkiem do parlamentu. To wmówiły nam partie polityczne. Prezydent ma bowiem mnóstwo kompetencji, które są niezależne od większości lub mniejszości sejmowej. Prezydent może podejmować suwerenne decyzje i ja chcę być właśnie takim prezydentem. Wolnym prezydentem. Jeśli dostanę od większości sejmowej z Prawa i Sprawiedliwości dobrą ustawę, to ją podpiszę. Jeśli przyjdzie dobra ustawa od Platformy Obywatelskiej, to też ją podpiszę. Właśnie dlatego, że jest dobra, a nie dlatego, że chcę "dożynać watahę". Dziś prezydent nie ma tej wolności. I nie będzie jej miał prezydent ani z PiS-u, ani z PO, bo partie będą trzymać go za gardło. Zaryzykuję tezę, że zaplecze polityczne jest dla prezydenta obciążeniem, a nie pomocą. Partyjne opowiadanie, że prezydent musi mieć takie zaplecze, to jest szantaż, a nie prawda o ustroju Rzeczypospolitej.
Załóżmy, że wygrywa Pan wybory. Władzę w Sejmie nadal mają przecież przedstawiciele PiS-u. Jaki ma Pan plan na to, by większość rządząca nie zmarginalizowała wówczas prezydenta, z którym nie byłoby jej po drodze?
- Proszę sobie wyobrazić, czysto akademicko, co by było, gdyby wybory wygrał Rafał Trzaskowski. Czy on, jako prezydent z PO, miałby łatwiej z Sejmem ode mnie? Nie mógłby nic, kompletnie nic. Byłby to kolejny etap świętej wojny, która się między nimi toczy. Wierzę głęboko, że jako prezydent będę miał możliwość podejmowania decyzji, które będą zupełnie suwerenne. Rząd PiS-u czy PO zrozumie, że w przypadku spraw wymagających załatwienia, lepiej jest dobrze ze mną żyć, bo ja mogę pomóc im załatwić sprawy, które są dla nich ważne, a dobre dla Polski. Takie sytuacje mogą zbudować ich popularność, nie mam z tym problemu. Pod warunkiem, że będą to dobre rozwiązania dla naszego kraju. Nie będę wyrzucał do kosza wszystkich ich inicjatyw, bo nie są z tej partii, z którą związany jest prezydent. Paradoksalnie, widzę tu pole do większej współpracy, niż w przypadku wszystkich innych kandydatów, tych z osławionym zapleczem politycznym. Moim zapleczem politycznym będą Polacy, którzy zapłacili za moją kampanię i do których ja bezpośrednio się zwracam. A nie ten, czy inny sekretarz generalny tej, czy innej partii.
Wspomniał Pan o Rafale Trzaskowskim. Kilka tygodni temu przystąpił on do walki o fotel prezydencki. Mocno pokrzyżował Panu szyki?
- Ta kampania prezydencka jest zupełnie nienormalna prawie od jej samego początku. Wszystko, co się w niej wydarza, traktuję jako wyzwanie, a nie krzyżowanie szyków. Zrobiliśmy bardzo dobrą pierwszą kampanię - tę, która miała zakończyć się 10 maja. Osiągnęliśmy najlepszy wynik po "niepisowskiej" stronie. A startowaliśmy od zera. W trwającej teraz kampanii mamy mniej czasu, dużo trudniejszego kontrkandydata z PO, który bardzo zmobilizował elektorat. Nie musimy się jednak oglądać na Rafała Trzaskowskiego. Naszym celem jest zmobilizowanie naszego elektoratu. W Polsce jest prawie 8 mln ludzi, którzy nie głosują. Którzy nie głosują od 15 lat, bo nie mogą już patrzeć na tę nawalankę PiS-u z PO. Oni stracili nadzieję na to, że są w stanie to w Polsce zmienić. My chcemy ich obudzić. Jeżeli uda nam się zebrać 4 czy 4,5 mln wyborców, to wystarczy, by wejść do drugiej tury wyborów i 29 czerwca zacząć budować nową Polskę. Wspomniany Rafał Trzaskowski jest dla mnie wyzwaniem. Tym bardziej że w swojej kampanii próbuje zmonopolizować pewne pojęcia i powiedzieć, że jeżeli wolność i solidarność, to tylko po tej stronie i nigdzie indziej. A to nieprawda. Bo Polska jest dużo szersza niż program PiS-u czy PO.
W województwie lubelskim przedstawiciele PiS-u mają bardzo duże poparcie. Czym zamierza Pan przekonać nasz region do głosowania na Szymona Hołownię?
- Nie uważam, iż są jakieś regiony Polski, które są "pisowskie" albo "platformerskie". Jeżdżę po Polsce dostatecznie długo, również po naszej ścianie wschodniej - bo ja przecież też z niej pochodzę - żeby wiedzieć, że to jest mit. Często słyszałem od ludzi: "Wy tu nie przyjeżdżacie, nie chcecie z nami rozmawiać. Bo wszyscy mówią, że tu tylko PiS i nic więcej. W naszym miasteczku, w którym jest 1 tys. mieszkańców, 600 ludzi głosuje na PiS, ale nas pozostałych jest 200 i my wcale nie chcemy zagłosować na PiS. Dlaczego się nami nie interesujecie? Przekreśliliście nas?". W Polsce się utarło, że prawica jeździ na wschód, a opozycja na zachód. To jest absurd. Tu są różni ludzie, mający różne poglądy. Nie wierzę w to, że nagle uda mi się odwrócić tendencję i doprowadzić do tego, że wszyscy, którzy głosowali dotąd na PiS, zagłosują na Hołownię. Ale w Polsce, również na Lubelszczyźnie, jest dużo więcej ludzi, niż ci, którzy głosowali na PiS czy PO. Spotkajmy się, porozmawiajmy. Z tymi, którzy chcą pozostać przy PiS-ie, podajmy sobie rękę na znak pokoju. Nam potrzebny jest dziś prezydent różnych Polaków.
Rozmawiamy w Lublinie, a kilkadziesiąt kilometrów stąd znajduje się prężnie działająca kopalnia węgla w Bogdance. A nie jest Pan chyba zwolennikiem opierania polskiego przemysłu czy energetyki na węglu... Jaki ma Pan pomysł na przyszłość dla tego wielkiego, zatrudniającego tysiące miejscowych przedsiębiorstwa?
- Polska musi odejść od węgla, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Nie jutro, nie pojutrze, ale w perspektywie 20, 30 lat. Mówię w swoim programie o 2050 roku jako o zmianie miksu energetycznego na oparty głównie na odnawialnych źródłach energii. Mamy chronić nie kopalnie, a górników. Mamy doprowadzić do tego, żeby Polska najpierw spaliła swoje zasoby węgla, a nie magazynowała polski węgiel na zwałach i sprowadzała węgiel z Donbasu, Stanów Zjednoczonych czy Kolumbii. Chcę zaproponować systemowe rozwiązanie dla polskiego przemysłu wydobywczego. Rozmawiałem o tym wielokrotnie z górnikami na Śląsku. Oni czekają na takie rozwiązanie, które w perspektywie 20, 30 lat pokaże, jak przenieść zatrudnienie z górnictwa do nowej energetyki, opartej o OZE. A to przecież nie tylko wiatraki i farmy fotowoltaiczne, ale również cały sektor magazynowania energii. Musimy dokonać transformacji ze względów ekonomicznych i ekologicznych. Prąd z węgla coraz mniej się opłaca, za chwilę będzie najdroższy na świecie. Nie będzie nas na niego stać, co pokazuje plan wygaszania i likwidacji elektrowni w Bełchatowie po 2030 roku. Musimy mieć czas, by przekwalifikować tych ludzi i bezpiecznie dla nich i ich rodzin przenieść do nowej energetyki. Cały potencjał, który w nich jest: pracowitości, wiedzy, doświadczenia. Teraz w Unii Europejskiej będzie na to mnóstwo pieniędzy.